Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Nareszcie prawdziwe wyzwanie. Przed nami maraton w Koninkach, czyli fajne, górskie ściganie. Zupełnie inne niż na co dzień krajobrazy i trasa, która nie wybacza błędów. Na start szykowałem się z wyprzedzeniem, dojazd z Warszawy zajmuje trochę czasu, dlatego w drogę wybraliśmy się już dzień wcześniej, z noclegiem w Krakowie.
Rano przywitała nas piękna pogoda, szybko zebraliśmy wszystkie dzieci i bagaże, dzięki czemu w Koninkach meldowaliśmy się prawie 2 godziny przed startem. Było mnóstwo czasu na przygotowanie roweru, przebranie się i wskoczenie w pedały celem rekonesansu i rozgrzewki. Po dobrych startach na łatwiejszych trasach, miałem okazję przetestować nogę w nieco trudniejszych warunkach.
Start przebiegł spokojnie, 2-3 km lekko w dół, tak naprawdę wyścig rozpoczął się po zjeździe z głównej drogi, krótkim, sztywnym podjazdem. Postanowiłem trzymać się czołówki i odnaleźć swoje tempo w peletonie. Z przodu jak zawsze chłopaki z góry klasyfikacji Cyklokarpat, brakowało tylko ekipy Romet Racing Team. W momencie, kiedy osiągnęliśmy pewien poziom metrów nad poziomem morza, cały wyścig zszedł nieco na plan dalszy. Dookoła rozlały się krajobrazy jak z bajki: przestrzeń, lasy, ogromne doliny i szczyty, jeden piękniejszy od drugiego.
Podjazdy usłane gliniasto skalistym podłożem, zjazdy luźnymi kamieniami straszyły nasze opony. Okazało się, że wybór ciśnienia w tylnym kole był strzałem w dziesiątkę. Faktycznie, na asfalcie nie było najłatwiej, za to każdy odcinek trasy był przejezdny. Po kilku kilometrach widziałem, że noga kręciła bardzo dobrze, miałem spory zapas mocy i tak naprawdę dobry wynik zależał od jednego: na jak duże ryzyko zdecydują się rywale na zjazdach. A odcinków poprowadzonych w dół było akurat pod dostatkiem.
Najważniejszym był fragment w drugiej części trasy, gdzie w ubiegłym roku sporo zawodników musiało uznać swoją porażkę (zdjęcia z oficjalnego fanpagu elektryzują do dziś). Właśnie w tym miejscu na atak zdecydował się Kamil Pomarański i przez dłuższą chwilę zastanawiałem się czy nie zgubił trasy, dlatego nie mogę dogonić go na kolejnych kilometrach. Strażak stojący na skrzyżowaniu, potwierdził jednak moje przypuszczenia, Kamil uciekł, był na trasie i miał się całkiem dobrze, jadąc po najwyższe miejsce podium.
Licznik pokazywał już kilkanaście kilometrów do mety, dlatego postanowiłem: wszystkie nogi na pokład i gonię lidera. Dojechaliśmy do siebie przed którymś z końcowych podjazdów i każdy zastanawiał się co dalej robić. Podczas wyścigu, często jest tak, że przypominają się różne dziwne rzeczy, na które w normalnym życiu nie zwracamy najmniejszej uwagi. Właśnie tak było tym razem. W głowie pojawił mi się cytat osób przygotowujących trasę, że: ostatni podjazd Was zabije. I wtedy na Garminie widzę początek i koniec zjazdu, ale szczyt niestety nie mieści się na małym ekraniku. Faktycznie, przed nami solidna sztajfa, jedna zębatka w jedynym męskim rozmiarze 34z na korbie. Teraz albo nigdy! Wyłączyłem myślenie, wrzuciłem największą zębatkę z tyłu i pojechałem na maxa… gdy obejrzałem się na szczycie za mną nie było nikogo.
Do mety nie oddałem prowadzenia. Na kresce cała rodzina i klub SST Lubcza swoim dopingiem prowadzili mnie do końca. Na mecie melduję się na I miejscu Open dystansu Mega na Cyklokarpatach w Koninkach! Fantastyczna edycja!
COMMENTS