Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Ostatni weekend spędziłam pod hasłem „Zew Turbacza”- pierwszy dzień to 12 kilometrowa czasówka – podjazd na Turbacz z miejscowości Waksmund i następnego dnia Maraton z Łopusznej 47 km i około 1260 m w górę. Dobrze, że Cezary Zamana zorganizował czasówkę na Turbacz dzień przed maratonem. Szczególnie dobrze dla takich jak ja, którzy pierwszy raz przyjechali się ścigać w górach z Mazowsza. Sama się zdziwiłam, ale mój ostatni górski maraton „prawdziwe MTB” to Istebna 2012, więc trochę tak jakbym zaczynała od zera. Dzięki czasówce, przypomniałam sobie na czym polega pokora w górach, że jak ogień od startu wypala się po pierwszych dwóch kilometrach, kiedy podjazd dopiero się rozkręca, to może boleć, że strategia „ to tylko czasówka, nie będę dźwigać bidonu ani żeli” też może boleć, że technika ciągle jest do poprawy. Podjazd pierwszego dnia pojechałam ile fabryka dała i w schronisku na Turbaczu miałam szczerze dosyć gór.
Następnego dnia rano sprawdziłam wyniki i okazało się, że wygrałam czasówkę i to z przewagą około 11 minut, więc mogłam troszkę bardziej się oszczędzać. Kolejnego dnia stanęłam na starcie z założeniem, że sukcesem będzie ukończenie maratonu. Nadciągająca za plecami burza nastrajała mnie raczej ku zostaniu w samochodzie. Drugie założenie to jazda swoim tempem. Czyli powrót do kompletnych podstaw. Maraton to dwukrotny podjazd na Turbacz, z dwóch stron, pierwszy raz trasą z czasówki, zjazd i podjazd od drugiej strony i zjazd jak po czasówce. Podjazdy szły mi dość dobrze, natomiast pierwszy zjazd pominę milczeniem. Straciłam na nim prowadzenie, które potem z mozołem odzyskałam na drugim podjeździe. Ostatni zjazd z Turbacza był już trochę lepszy, nie dałam się wyprzedzić, ale niestety, zabrakło przewagi, żeby zniwelować różnicę ze startu sektorowego i mimo, że na mecie byłam pierwsza, do zwyciężczyni zabrakło około 45 sekund.
Dla górali zarówno dystans, trudność, jak i przewyższenie na tym maratonie to z pewnością drobne przepalenie nogi. Dla mnie to był najdłuższy i najtrudniejszy wyścig w tym sezonie, więc za bardzo nie ma się czym chwalić. Utwierdziły mnie o tym pytania na mecie – czy miałam jakiś defekt? No i strata do pierwszego faceta… z około 10 minut na Mazowszu zrobiło się tutaj 45 minut. Parafrazując słowa wieszcza: żeby jeździć w górach, trzeba jeździć w górach. Jak na początek było treningowo i turystycznie.
COMMENTS