Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Jakiś czas temu kolega Paweł Król z WKK podjechał po wyścigu i mówi tak: ja chętnie zamienił bym się formą na twój rower… Odpowiedziałem żeby zastanowił się dwa razy zanim to zrobimy :) Rower można kupić zaś formę trzeba wypracować, bywa że trwa to kilka, kilkanaście miesięcy a bywa że kilka lat.
Jakiś czas – około dwudziestu lat – ścigamy się z Jarkiem w wyścigach kolarskich, szosa, przełaj i mtb. Jak to bywa w sporcie, raz jest się na przysłowiowym wozie a raz pod, dlatego kiedyś już napisałem że o słabej formie czy o porażkach pisać trudno.
Wyścig w Górze Kalwarii miał być kolejnym, treningowym etapem do TEGO najważniejszego startu w tym roku, czyli MP XCO, które w tym roku w Gielniowie. Trasa znana właściwie wszystkim, którzy już tu byli, lecz Grzegorz Wajs w tym roku wprowadził kilka zmian. Okazało się że po za wysoką temperaturą mielismy do pokonania kilka ciekawych podjazdów oraz szybkich, technicznych zjazdów. Zmęczenie, odwodnienie, bardzo mocne tempo i mocni zawodnicy. Po starcie nic się nie zapowiadało, że dotrwam do końca wyścigu w czołówce, nie czułem się dobrze, a przez wysokie tempo na początku trochę mnie przytkało i do około 20-tej minuty wyścigu czekałem żeby przetrwać…
Kilka pełnych oddechów o które nie jest łatwo kiedy walczysz i udało się, noga wreszcie zaczęła jechać. Widziałem dokładnie kto jedzie z przodu, Team TRW, kolega Piotr Truszczyński no i Jerry Wolcendorf – to oni nadawali tempo. Było szybko, ale wreszcie dla mnie nie za szybko. To fajne uczucie kiedy jedziesz z przodu z tymi samymi zawodnikami, którzy miesiąc temu odjeżdżali jak chcieli. Wymęczeni tempem i temperaturą zawodnicy popełniali błędy, wyścig okazał się trudny technicznie, a taktyka odegrała tu ważna rolę.
Ostatnie 15 kilometrów przejechałem na oparach mocy, ale cały czas kontrolując kto jedzie obok. Dzięki Trezado maraton przejechałem bez defektu! Za betonowym mostkiem, po szybkim zjeździe, na każdego czekała niespodzianka – betonowy, niewidoczny próg… Waliło się w niego przednim kołem bezwiednie i ogromną siłą. Tu była ważna technika zjazdu i pozycji na rowerze, bo sporo osób w tym miejscu złapało defekty.
Słynny ostatni podjazd do mety był już formalnością. Udało mi się wygrać kategorię M4 na dystansie MAX 54 km z czasem 1:57:07. Jarek wpadł na metę około 3 min. wcześniej i załapał się na pudło – 3 miejsce w najmocniejszej kategorii czyli M3.
To by dobry wyścig, noga jest coraz mocniejsza, waga spada bez spadku mocy! Lecimy dalej, budujemy formę! Do zobaczenia na następnym wyścigu.
COMMENTS