Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Zastanawiasz się czasami oglądając wyniki z etapówek, co czują Ci ludzie z samego końca stawki, którzy mają stratę w wysokości niemal 100% czasu zwycięzcy? Zaraz Ci to dokładnie opowiem ;) Michal Kanera na tegorocznym Sudety MTB Challenge wykręcił łączny czas 19h 44min, moja strata do niego to 16h 30min. Nieźle, co? Jeśli pytasz, czy to on jest tak dobry, czy ja tak słaby, to pozwolę sobie w tym miejscu spuścić kurtynę wymijającego milczenia.
Po tym krótkim wstępie pewnie już wiesz, że ten tekst będzie moją relacją z „czelendżu”. Możesz wierzyć lub nie, ale pisząc te słowa mam gęsią skórkę… dlaczego? No bo start w tym wyścigu był dla mnie serio czymś dużym, czymś, na co wedle mojego mniemania nadal nie jestem gotowy, a jednak koszulka finishera już w szafie wisi. O tym, że istnieje coś takiego, jak etapowe wyścigi MTB, dowiedziałem się w 2006 roku, zaraz po tym, jak zacząłem pracę w sklepie rowerowym i pewnego dnia wpadli jacyś goście, nagrzani, że jakieś Beskidy MTB Trophy będzie w Istebnej (wtedy obie nazwy nic mi nie mówiły). Wśród nich był między innymi Arek Suś. Wtedy miałem blade pojęcie o maratonach, xc itd… Dwa miesiące później miałem swój rower MTB i nim się obejrzałem, w maju stałem na stadionie w Karpaczu na starcie dystansu mega. Tak, to dawne dzieje i tak – w tej relacji takich odskocznie znajdziesz więcej, także jeśli się spieszysz, to zostaw czytanie na później. No ale wracając do sedna. Jeśli już byłeś / byłaś na maratonie w Karpaczu, to wiedz, że znajdujesz się na jednokierunkowej drodze. Dłuższej albo krótszej, ale prowadzącej do tego, że weźmiesz urlop, by pojechać męczyć się tydzień w górach.
Wracając do teraźniejszości, decyzja o tym, że w Stroniu Śląskim zmierzę się z dystansem classic zapadła jakoś zimą. Stwierdziłem, że nawet zarobienie DNF’a może być ciekawą przygodą i dobrym doświadczeniem. I chyba rzeczywiście takie nastawienie może być bardzo pomocne na takim wyścigu (jeśli jedziesz na finishera, a nie na pudło). Mam szczęście, że Ci sami goście, którzy uświadomili mnie, co to jest Istebna i zabrali mnie na mój pierwszy maraton w góry, są teraz moimi przyjaciółmi i każdej zimy ich poprzednie etapówki są rozkładane na czynniki pierwsze przy szklaneczce szkockiej. I tutaj jest moja pierwsza złota rada: Słuchaj uważnie i czytaj wnikliwie relacje z etapówek. Praktyczna wiedza jest najbardziej przydatna. Były na trasie tegorocznego SMTBCH takie miejsca, w których nigdy nie byłem, a dzięki opowieściom czułem się tak, jakbym tam był już ze trzy razy.
Kiedy już wiedziałem, że pojawię się na tym wyścigu, to wypadało wcześniej pojeździć jakieś maratony na długim dystansie, choćby po to, by wiedzieć, jak to jest siedzieć te 5-6h w siodle. Z racji bliskości wybrałem maratony Wojtka Gogolewskiego – chociaż na nich nie ma tak długich dystansów, ale to zawsze wyścig, no i dochodzi element towarzyski :) Poza tym „Gogol” organizował w tym roku także maraton w Połczynie Zdroju i tu już ziewania nie było, bo dystans 95km zrobił swoje. Skandia w Gdańsku też była bardzo przyjemna.
Teraz czas na drugą złotą radę – znajdź sobie swój sposób motywacji. Chęć zdobycia koszulki finishera to mocny bodziec motywujący, ale na przestrzeni czasu samo wizualizowanie jej sobie może nie wystarczyć. Każdy z nas ma różny charakter i niektórym wystarczą tylko motywujące memy na fejsie, podniosłe cytaty i już lecą na rower. U mnie jest z tym różnie, nie mam kłopotów, by zimą wyjść pobiegać czy iść na rower, ale też nie jestem typowym kolarzem zapatrzonym w dietę itp… Wiedziałem, że będę musiał wykonać sporą pracę, by być fizycznie przygotowanym na etapówkę. Wiedziałem też, że jeśli będę trenował z Arkiem i resztą znajomych z Bydgoszczy, to owszem, zyskam sporo takiej „wiedzy stosowanej”, ale też była spora szansa, że często nie pójdziemy na rower, bo poprzedniego dnia do późnych godzin nocnych będziemy „omawiać strategię”. I o ile w przypadku Arka, który ma naklepane już pewnie ze 150 maratonów giga i z 10 etapówek, to podejście zrozumiałe, to dla mnie takie coś mogłoby się okazać opłakane w skutkach. Stąd moja decyzja, by skorzystać z pomocy „trenera”. Chciałbym, żebyście dobrze zrozumieli wzięcie tego słowa w cudzysłów. O pomoc zgłosiłem się do Michała Bogdziewicza, więc nie jest to jakiś tam trener, tylko kawał trenerzyska! Cudzysłów zastosowany jest dlatego, że tak dla mnie, jak i zapewne dla większości z Was, trener nie jest trenerem w oczywistym znaczeniu tego słowa, a bardziej psychologiem i autorytetem. Intensywność moich ćwiczeń z czasem rosła, tak samo moja dyspozycja, ale kluczowe jest też to, że Michał to po prostu fajny gość, który zawsze znajdzie chwilę, by skomentować Twoje postępy. I to nie za pomocą cyferek, tylko zwykłej rozmowy, albo wymiany zdań na jakimś komunikatorze. Często ze sporą dozą humoru. Automatycznie wiesz, że ktoś te Twoje treningi ogląda i że nie liczą się tylko TSS’y ani IF’y, i że warto się przyłożyć i nie robić wiochy ;) I tutaj ukłon w pas dla Michała, bo wiem, że nie jestem najlepszym materiałem do trenowania, a Twoje podejście było takie, że momentami czułem się, jakbym miał zaraz kontrakt w World Tourze podpisać. No i te gofry!
Nie ukrywam też tego, że start w tej etapówce był ściśle związany z prowadzeniem portalu. Oczywiście po części, by nawiązać jakieś kontakty z zawodnikami zza granicy, ale po pierwsze po to, by uwiarygodnić mtb-xc.pl w oczach czytelników, czyli w Twoich oczach. Kolarstwo górskie to nasza zajawka, a w góry ciągnie nas tak samo, jak każdego, kto czyta te słowa. Może to się Tobie wydać mało profesjonalne, ale jeśli czasem coś przeoczymy, czy czegoś nie napiszemy, to może akurat właśnie poszliśmy na rower, albo jesteśmy też na jakimś ściganiu… I może komuś się to wydać chamskie albo niemiłe, ale po prostu jest prawdziwie. Ok, tyle dygresji – tekstu już sporo, a do wyścigu jeszcze się nie zbliżyliśmy.
Wracając na ziemię – niestety krótko przed wyścigiem mój rower stwierdził, że on to się już namyślił i jednak nie chce jechać. Krótko mówiąc się wziął i popsuł. I tutaj z pomocą przyszła firma Kreidler Polska, która poratowała mnie swoim hardtailem 29″ w teamowej wersji Black Tusk (tak, właśnie dlatego wina Tuska!), rowerem karbonowym opartym na osprzęcie XT. I wiesz, co jest najlepsze? Pierwszy raz na ten rower wsiadłem w dniu startu prologu… tak, wiem, mało to mądre. Miałem obawy, ale po prostu przełożyłem sztycę z siodełkiem z mojego roweru i okazało się, że pozycja jest niemal identyczna. Co w tym sprzęcie zasługuje na uznanie? No po pierwsze to, że przejechał całą etapówkę niemal bez zająknięcia. Na zdecydowane wyróżnienie zasługują widelec i hamulce Magura. Te dwie rzeczy zdecydowanie najmocniej były eksploatowane podczas tego tygodnia. Więc jeśli miałbym koszulkę finishera podzielić według zasług, to na pewno jeden rękaw przypada dla Kreidlera!
W swojej relacji Arek już wspomniał, że mieszkaliśmy w agroturystyce Danielówka. Polecamy, ale nie wbijaj się w nasze terminy ;). Zatem na prolog do Siennej daleko nie mieliśmy. Jedyny problem był taki, że z Bydgoszczy jechaliśmy przez Warszawę, bo AC/DC, także na prologu raczej chciało się spać. No ale jak już staniesz w korbach, to lecisz! Trochę podjazdu i zjazd, zjazd, zjaaaaaaazd. Założenie na prolog i cały wyścig było jedno – ukończyć. Wiedziałem, że jak się wychylę i pozwolę sobie na więcej, to góry na pewno raz – dwa sprowadzą mnie na ziemię i to znając życie – dosłownie :) Etap pierwszy wygląda znajomo – głównie dlatego, że w tych okolicach już byłem kilka razy, dwa razy wcześniej nawiedzałem ten wyścig, ale nie jako uczestnik. Byłem też kiedyś na obozie wędrownym po kotlinie no i na maratonach w Międzygórzu i Złotym Stoku. Szybko zorientowałem się, że pierwszego dnia ubrałem się za ciepło i dość mocno to odczułem. Dopiero, jak udało mi się pozbyć zbędnych rękawków itp., zacząłem czuć się lepiej i jechać swoje. Drugi etap już poszedł mi troszkę lepiej, jechałem swoje i było normalnie. Tak czy siak wiedziałem, że najbardziej muszę się obawiać etapu trzeciego i singla na szlaku granicznym, który miałem już okazję poznać i zdawałem sobie sprawę z tego, że to jest odcinek, który może mnie „wycofać” z wyścigu. Wielu z Was ma tam zapewne świetną zabawę… ja tam troszkę walczyłem, ale mimo to była to chyba najlepsza i najpiękniejsza trasa, jaką jechałem. Na deser dostajesz Borówkową Górę i Drogę Krzyżową. Zjazdu do Bardo też się obawiałem, bo cały czas miałem przed oczami to, jak wyglądał Mateusz Kokowski w 2012 roku, jak się tam wysypał. Ukończyłem ten etap z czasem powyżej 7h, ale ukończyłem! Czwarty etap z Bardo do Głuszycy zaczął się całkiem miło, szuterki do góry, więc i ja całkiem wysoko, jak na mnie. Potem perełka tego wyścigu, czyli fragment na Srebrnej Górze, dżizas ale tam jest dobrze! Dalej na trasie zaczęły się nieśmiało pojawiać oznaczenia Strefy MTB Sudety, jechaliśmy takimi fajnymi singlami, dość szybkimi. Dalej Wielka Sowa, czyli weryfikacja tego, co działo się dotychczas na tym etapie, zarówno podjazd, jak i zjazd nie należały do najłatwiejszych. Zjazd z Sowy może nie jest najtrudniejszym technicznie odcinkiem na SMTBCH, ale jest długi i chyba w tym leży jego trudność, a na dodatek stali bywalcy mówili, że najgorszej części nie jechaliśmy. W sumie nie płakałem z tego powodu. Dalej jeszcze podjazd i zjazd do Głuszycy… Jadę tymi szutrami, do mety już blisko i tak sobie myślę… „nie no przecież Michał musiał tu na koniec coś jeszcze wyczarować…” No i w tej sekundzie odbiliśmy z szutru na zjazd w rowie, z gałęziami. Jedna z nich chciała chyba przyjrzeć się lepiej mojemu rowerowi, bo postanowiła mnie z niego zdjąć na chwilę. Ok, szanuje to. Po chwili jechałem dalej. I zostały już tylko dwa etapy! Taaa tylko, ale za to najdłuższe. Nieśmiało sądziłem, że może w związku z tym będą mniej trudne.
Pierwsza część etapu z Głuszycy wiedzie znowu po granicy, trochę po takim podmokłym singlu, trochę jest rzeźbienia, ale wyjeżdżamy na asfalt i moje siedzisko mówi „uffffff”. Transfer asfaltami daje mi trochę odpoczynku, jadę swoje i zbieram po drodze tych, którzy w terenie są mocniejsi niż ja. Szczeliniec jest coraz bliżej, pamiętam te tereny z wiosennych Specialized Trail Days, troszkę się obawiam, że możemy wjechać w ścieżki, jakie lubi Vena Hornych, ale jest spokojniej. Bufet i wiem, że teraz warto mieć oczy dookoła głowy, bo widoki tu nie zapierają dechu w piersi, one po prostu urywają dupe! Nieważne, czy w lesie mijasz formy skalne tak surrealistyczne, jakby malował je Dali, czy wjeżdżasz na łąkę i zostajesz trafiony falą uderzeniową krajobrazu. Dalej Lewin Kłodzki i do mety już się nie nudzę, bo trasa wiedzie koło stawów i dalej przy domku letniskowym, w którym spaliśmy ze znajomymi w czasie obozu wędrownego. I to w sumie też jest ważny tip na etapówkę, podczas długiego dnia nie patrz w wolno uciekające kilometry na wyścigu. Pomyśl o czymś mało konkretnym, wspominaj, albo kontempluj wszechświat. Ok, wjeżdżam na asfalt w kierunku Zieleńca, bo tam ma być meta. „Noo to dzida” myślę sobie, ale za zakrętem już sam się z siebie śmieje, bo jeszcze odbijamy w teren i znowu rzeźbimy na granicznym. No ale potem już tylko po stoku w dół i meta! Ok, to jedziemy! Ostatni etap. Start w Dusznikach i szutry wszelkiej maści, dość pofałdowane, ale jest szybko. Jest bardzo pode mnie. Wyjazd na asfalt i jest! Pierwszy defekt na wyścigu, a konkretnie laczek. No ale spoko, mam przecież zapas, nie ma krzywdy. Zakładam dętkę i pompuję, pompuję… no i pompuję. Chwilę to trwało zanim dotarło do mnie, że mam przebity zapas. Taaaaa i nie, nie mam łatek albo coś, a zdążyli mnie chyba wszyscy minąć. Na horyzoncie pojawia się wybawienie, bo z góry schodzi Marcin, który tam ustawił bufet. No ale dętki brak. Wtem pojawia się nie wiadomo skąd żona Jarka Wójcika i ratuje mnie dętką. Jadę! Po 5 km się okazało, że Dorota miała tę dętkę w bagażniku, bo Jarek ją wyrzucił. Tak, była przebita. Raz dopompowałem, bo już było blisko bufetu, chciałem też drugi raz, ale zgubiłem w międzyczasie pompkę. Przez chwilę było gorąco, ale koniec końców dokulałem się do bufetu, gdzie poratowali mnie niezawodni Czesi. Ok, podjazd w kierunku Iglicznej, zjazd do Międzygórza, dzida na Śnieżnik, trochę zjazdów i nagle orientuję się, że jestem na ostatnim podjeździe tego wyścigu! Co? Już? Jest stromo, ale ok, to ostatni podjazd, więc nie robimy wiochy i jedziemy! Szutrami w dół, asfaltem w dół i…. jest rondko! I jest meta! Mój wynik to żaden wynik, jednocześnie to coś! Koszulka jest, a w sumie tak do końca to nie byłem pewny, czy dam radę ją wyszarpać.
Nie napiszę, że „udało mi się ukończyć wyścig dzięki…..”, bo po pierwsze nie jestem zawodnikiem dziękującym na konferencji prasowej, a po drugie każdy finisher za koszulkę powinien podziękować samemu sobie.
Natomiast na pewno chciałbym się zwrócić w kierunku Grzegorza, Michała i całej ekipy organizacyjnej. Byłem wcześniej na imprezach przez Was organizowanych, ale dopiero teraz czuje, że mogę powiedzieć coś więcej. Pominę tak „oczywiste” rzeczy, że wszystko było dopięte od a do z. Byłem przygotowany, że w takim ogonie stawki, w jakim jadę, na bufetach może nie być już „towaru”, ale bardzo się myliłem. Nie dość, że można było się załadować „pod korek”, to obsługa po tylu godzinach stania gdzieś w lesie nadal była pełna entuzjazmu, jakby właśnie jechała czołówka wyścigu! Tereny, na których rozgrywany jest wyścig, są mi bardzo bliskie. Po prostu bardzo, ale to bardzo lubię tam przebywać. I tutaj kolejny ukłon dla Was za pokazywanie tego skrawka świata uczestnikom z całego globu.
Więcej podziękowań i ukłonów nie będzie, bo wiem, gdzie jest żabka ;) Chociaż w sumie nie, jedne będą dla ekipy z Białegostoku za niepowtarzalną atmosferę, jaką wprowadziliście między etapami i czasem na nich. I dla Trybików za to, że chciało się Wam na mnie czekać po etapie :)
COMMENTS