Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
To już prawie 2 tygodnie od ostatniego etapu Sudety MTB Challenge a uśmiech z pyska nie znika. Tegoroczny Challenge to była moja już 10 etapówka, ale pierwsza na której chwile po przejechaniu mety ostatniego etapu i odebrania koszulki finiszera od razu zacząłem planować start za rok. Dotychczas było tak, że obiecywałem sobie, że to był ostatni raz i potrzebowałem zazwyczaj kilku tygodni, aby zacząć myśleć nad kolejnym startem.
W tym roku przygotowania do startu były o tyle trudniejsze, że po raz pierwszy zabrakło maratonów GG i nie było gdzie porządnie „oswoić się” z górami. Dlatego w ramach przygotowań wystartowałem w MTB Trophy na „krótkim” dystansie. Ja nie jestem zawodnikiem, nie mam rozpisanych treningów ani przez trenera ani sam tego nie robię, jestem „Amatorem MTB” ale właśnie takim przez duże „A”. Kocham ten sport tylko trochę mniej niż moich synów i żonę. Lubię jazdę na rowerze w terenie, lubię styrać się w górach i lubię sprzęt. Mam „najlepszy rower świecie” do tego staram się o siebie dbać i o to oparłem przygotowania do startu.
W tym roku Challenge to 7 dni ścigania- Bydzia Power stawiła się na starcie w składzie: ja i Tomek H solo na całym dystansie, natomiast Seba i Tomek Strażak w parze, a Nerwowa na „ćwiartce”, bo jak sama mówi to jej ulubiona objętość.. Od początku obiecywałem sobie, że zacznę spokojnie, bo do mety daleko, a w ciągu kilku dni wiele może się zdarzyć. Mając to na uwadze na prologu stanąłem metr przed matą, bo przecież to i tak nie ma znaczenia. Miałem w pamięci zeszły rok, jak startujący po mnie zawodnik dogonił mnie jeszcze przed linią drzew. 5.4.3.2.1 start, klik, klik prawa lewa noga i ruszyłem, myślę sobie plan – planem ale może chociaż do tych drzew to nie dam się dogonić. No to dzida! Ze spokojnego startu wyszło tak, że do szczytu doszedł mnie tylko Michał Utkin przed samą wieżą, a z górki to było już z górki – ja i Santa czekaliśmy na to cały rok. Najpierw korzenie, potem kamienie i dzida do mety. Na dole czas lepszy od zeszłego roku o 3 minuty, ale nie to było najważniejsze. Byłem o minutę szybszy od Seby i Tomka jadących w parze, więc w zasadzie mogę jechać do domu!
Takiego początku się nie spodziewałem, wygrać z nimi choćby na prologu to było marzenie i nie ważne, że teraz będą mnie lać na kolejnych etapach. Kolejne dwa etapy poszły gładko, bardzo lubię okolicę Stronia Śląskiego, kultowe odcinki wokół Śnieżnika i Czarnej Góry, jak również szlak graniczny. Pogoda w tym roku była wyśmienita, nie za ciepło, bez deszczu, co znacząco wpłynęło na tempo wyścigu – średnia prędkość w okolicach 15 km/h. Ale czad!
Kolejny dzień to najbardziej charakterystyczny etap Challengu, na który wszyscy czekają. Z profilu zupełnie niepozorny, nawet bardziej w dół niż w górę, ale to „szlak graniczny”. Ponad 30 km „szarpaniny” po kamieniach i korzeniach, średnia spada poniżej 14 km/h, a wszystko zaczyna się niesamowitym zjazdem z Czernicy. Wiedząc co mnie czeka staram się zająć jak najlepszą pozycją przed zjazdem. Na szczyt dojeżdżam z Sebą i Tomkiem. Na wypłaszczeniu w borówkach i po korzeniach staramy wyprzedzić ile się tylko da. Zaczyna się zjazd, nie jest łatwo, w tej części stawki niewielu daje radę jechać. Dla nas Czernica była łaskawa, adrenalina rozsadza żyły, a na samym dole czeka Nerwowa. Podmieniam bidon i pędzę dalej, chłopaki są za mną. Na tym etapie wiem, że żona będzie w kilku miejscach, a jeszcze będą też PTRy. Taka świadomość jest niesamowita, jedzie się rewelacyjnie.
Na drugim bufecie odpuszczam chłopaków, niech jadą własnym tempem a ja postanawiam się oszczędzać, bo jeszcze Borówkowa na łeb na szyję i Droga Krzyżowa do Bardo. Trzeba szanować silnik, bo Santa na zjazdach wciąż woła: „kieruj! nie hamuj!”. Lecimy z Santą zjazd z Borówkowej. U góry było trochę ciasno, ale dalej czysto. Na samym dole widzę chłopaków, Tomek urwał hak i zmielił przerzutkę. Robią singla i każę im dzwonić do Nerwowej albo PTR to może uda się jakąś przerzutkę podmienić. Jadę swoje, zastanawiam się jak dadzą radę na singlu do Barda. Ciach, nagle coś mnie gryzie w policzek pod okularami, ledwo się zatrzymałem, a piecze jak diabli. Dojeżdżam do Nerwowej zmieniam bidon. Olśnienie! Krzyczę do niej, że chłopaki urwali hak, że ma jechać im naprzeciw i oddać swoja Santę. Minę ma taką jakby miała się rozpłakać, ale karnie wsiada na rower. Oboje ruszamy w dwóch różnych kierunkach. W sumie to miałem się oszczędzać, ale teraz jak Ania zmieni chłopakom rower to ruszą za mną jak „wściekłe psy”.
W sumie to jest szansa, żeby „wygrać” etap i to ten etap! Pal licho plan, zostały szutry do Bardo i Droga Krzyżowa, wąsko za kierę, łeb nisko i w korby. Doganiam Artura z Celfastu, kumpla z gogolowych wyścigów po Wielkopolsce, którego widuję tam tylko na starcie i mecie, bo jest za szybki dla mnie, ale na dziś idealny partner do ucieczki. Grzejemy po tych szutrach ile się da, wpychamy końcówkę pod kapliczkę na Drodze Krzyżowej i puszczam się w dół.
W głowie mam wypadek Matysa sprzed chyba trzech lat, jak prawie na samym dole przyj***ł w kapliczkę, staram się kontrolować i nie przeginać, ale w tym roku idzie jakoś gładko i płynnie. Strava później pokazała, że zrobiłem 23 czas. Jak dla mnie to rewelacja, Santa szeptała, że da się szybciej. Na mecie mam ok. 10 min przewagi nad Sebą i Tomkiem, którzy dojeżdżają na Nerwowej Tallboyu. Etap dla mnie, poprawiłem swój czas z zeszłego roku o prawie 30 min! Santa, Santa Santa!!!
Pakujemy się do auta i wracamy do Stronia. Przyjęliśmy po raz kolejny taką taktykę, że śpimy w jednym miejscu w „Danielówce” w Stroniu i będziemy dojeżdżać. Takie rozwiązanie ma swoje plusy i minusy, ale nie musimy się pakować, śpimy w jednym łóżku i mamy jedzenie gotowane przez fantastyczną Panią Kasię, która gotuje pod dietetyczne zalecenia Nerwowej. Cała Danielówka jest do naszej dyspozycji, bo innych gości oprócz Bydzi Power i Trybików z Nortwawe z Warszawy nie ma, więc atmosfera jest cały czas czelendżowa. Może nie tak jak w szkole, ale nie można mieć wszystkiego. W tym roku, żeby było jeszcze bardziej pro przyjechał do Stronia na urlop Pan Tomek masażysta do którego chodzę na co dzień, bo stwierdził, ze musi zobaczyć gdzie się tak „niszczę”, a on to później musi naprawiać, więc mamy wieczorami jeszcze profesjonalny masaż.
Kolejne etapy w jeszcze lepszej pogodzie wręcz upalnie,. Jeden krótszy, ale prawie cały czas pod górę i dwa najdłuższe. Wszystko jednak było w tym roku tak poplanowane, że pomimo obaw o 2 ostatnie wszystkie etapy udało się pojechać do 5 godzin. Z uwagi na fakt, że były one dłuższe, ale łatwiejsze techniczne przez co średnia na przedostatnim i ostatnim etapie wyniosła ok. 18 km/h. Aż trudno uwierzyć jak nie u „Kowala”! Ale miało to swój sens, uczestnicy są różni i każdego trzeba się starać zadowolić. Meta pod górę w Zieleńcu na szczycie 14 km podjazdu, czy alpejskie przeloty szutrówkami ostatniego dnia. Dla mnie natomiast pozostaje poprawa „życiówki” na zjeździe do Międzygórza. No jest tam za mną parę głośnych nazwisk.
Wracamy do Stronia i koniec ścigania. Jeszcze „ostatni bufet”. Skąd bierze się na niego „siłę” nie mam pojęcia. Jedno jest pewne to, nie był ten dzień kiedy dbałem o siebie ;-)
fot. Robert Urbaniak – BikeLife.pl / mtbchallenge.com
COMMENTS